Czy macie jakieś ciekawe zwyczaje urodzinowe? Ja od kilku lat zabieram sam siebie w samotną, górską podróż i doskonale się wtedy bawię! Na 30-ste urodziny planowałem (z pompą, a jakby inaczej) najwyższy szczyt Iranu – Demawent (5610 m.) – niestety pandemia pokrzyżowała mi plany, a i później, ze względu na sytuację polityczną, do Teheranu nie udało mi się dotrzeć. Mimo miliona obostrzeń uparłem się wtedy jednak na zagranicę i zaopatrzony w maseczki i unijne certyfikaty szczepionkowe wylądowałem w austriackim regionie Salzkammergut, część którego wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Choć minęło już kilka lat, często wracam myślami do tej fascynującej alpejskiej krainy – postanowiłem więc podzielić się Wami na blogu choć kawałkiem tego tripu. Co powiecie na przykład na krótką via ferratę, których w okolicy od groma? Zapraszam na wspólną wspinaczkę po Smoczym Murze (Drachenwand).

Widok na górę Drachenstein (1060 m.), na szczyt której wiedzie żelazna droga Drachenwand

Austria nie jest potęgą gospodarczą, ale w światowym zestawieniu PKB per capita za 2023 rok zajmuje miejsce w pierwszej 15-stce. Patrząc na rozkład tegoż wskaźnika z podziałem na regiony UE, prawie wszystkie kraje związkowe Austrii pozytywnie wybijają się na tle Europy oraz wszystkie są w podobny sposób bardzo dostatnie. Nie ma tutaj mowy o tak dużych kontrastach jak pomiędzy włoską Lombardią a Katanią lub regionem warszawskim stołecznym a regionami we wschodniej Polsce. To widać na każdym kroku! Zadbane miasta, świetna komunikacja miejska i regionalna, na prowincji każdy dom wygląda jak z katalogu – dla takiej osoby jak ja, uwielbiającej ład, porządek i spokój, Austria to raj na ziemi. No i do tego bogata, posthabsburska historia i moje ulubione Alpy 🏔️💙!

Historyczny region Salzkammergut to spory obszar na styku trzech austriackich landów. Geograficznie, ta jednostka terytorialna, zgodnie z podziałem Alp według SOIUSA (Suddivisione Orografica Internazionale Unificata del Sistema Alpino) zwana jest „Salzkammergut i Alpy Górnej Austrii” i podzielona jest dalej na cztery podjednostki, w tym na pasmo Salzkammergut-Berge, gdzie znajduje się żelazna droga Drachenwand. Obszar wpisany na listę UNESCO pod nazwą „Krajobraz kulturalny Hallstatt-Dachstein/Salzkammergut” obejmuje z kolei przede wszystkim najbardziej wartościową pod względem historycznym, południową część geograficznej jednostki „Salzkammergut i Alpy Górnej Austrii”, podjednostkę zwaną pasmem Dachstein. Polski Komitet ds. UNESCO tak opisuje te tereny: „Obecność ludzka w niezwykle malowniczym krajobrazie naturalnym Salzkammergut związana jest z eksploatacją złóż solnych, która rozpoczęła się w czasach prahistorycznych, począwszy od II tysiąclecia p.n.e. Złoża te stały się podstawą świetności regionu aż do połowy XX w., co odzwierciedla piękna architektura miasta Hallstatt„.

Hallstatt (zdjęcie powyżej) wręcz onieśmiela swoim pięknem. Chińczycy tak pokochali tę malutką wioseczkę, że postanowili sklonować ją na swojej ziemi, pewnie po to, by Ci mniej zamożni turyści wewnętrzni także mogli tam pojechać i poczuć się jak bajce. Nie zmienia to faktu, że ilość turystów, przede wszystkim właśnie z Państwa Środka, docierająca do oryginalnego Hallstatt jest porażająca i w wysokim sezonie na stolik w knajpie trzeba odczekać swoje.

Widok z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Salzburgu, położonym na górze Mönchsberg (508 m.)

Odwiedzając region Salzkammergut za bazę wypadową obrałem sobie Salzburg, czwarty pod względem liczebności ośrodek miejski w Austrii, tuż przy granicy z Bawarią. O samym mieście można byłoby napisać wiele: że Mozart, że jeden z większych, niezniszczonych zamków Europy, że Stare Miasto wpisane na listę UNESCO, że wspaniała architektura. Tyle że dzisiaj nie o samym Salzburgu, wizytę w którym oczywiście polecam bardzo gorąco. Nadmieniam Salzburg, bo są tam jednak dwa godne podkreślenia miejsca, ważne w kontekście dalszej historii (zdjęcia poniżej): 1. widok z Zamku w kierunku południowym na rozpoczynające się Alpy oraz 2. via ferrata w samym centrum ponad 150-tysięcznego miasta – atrakcja, którą nie spotkałem do tej pory nigdzie indziej.

Paradoksalnie żelaznej drogi w centrum Salzburga nie wypróbowałem, bo z jednej strony atrakcja była tłumnie odwiedzana (a w pandemii przecież trzeba było unikać zgromadzeń), z drugiej chyba brakło czasu. Natomiast przyjeżdżając tutaj, w planach miałem przejście innej ferraty, oddalonej od miejsca narodzin Wolfganga Mozarta czy Christiana Dopplera o około trzydzieści km. Wybrałem Drachenwand ze względu na niezłe opinie i obietnice ciekawych widoków, z jej opisu wynikało także, że to droga dla średniozaawansowanych (tylko jeden krótki odcinek wyceniany jest na C/D, całość na C), czyli dla mnie z tego okresu. Dojście do startu ferraty, jej przejście i zejście miało zająć ok. 4 h. Wspinaczkę postanowiłem połączyć z kilkukilometrowym trekkingiem wzdłuż alpejskiego jeziora Mondsee (jednego z wielu w tej okolicy), przy którym wznosi się Drachenstein. A więc całość wraz z dojazdami z i do Salzburga miała się zamknąć w jednym długim, ale ekscytującym dniu!

Niespecjalnie pamiętam szczegóły przejścia tej drogi, parę lat już przecież minęło. To, co jednak zdążyło się zachować w głębokich szufladach mojej pamięci to wspomnienia o bardzo pozytywnych emocjach w trakcie wspinaczki. Początek drogi wspinaczkowej to kilka pionowych drabinek, które dość szybko wyprowadzają poza obszar leśny. Mimo genialnej pogody i środka wakacji ferrata nie była tego dnia zatłoczona (może kwestia pandemii?) – wchodzenie odbywało się więc bardzo sprawnie, nie trzeba było stać w uciążliwych kolejkach, jak to ma miejsce chociażby w polskich Tatrach w wysokim sezonie. Po drodze spotkałem kilkoro ciekawych osób z Czech i Niemiec, którzy rekomendowali inne ferraty w okolicy. Choć byłem skupiony na samej wspinaczce, z każdym metrem widoki robiły się coraz ciekawsze i niejako odwracały uwagę od ściany. Na szczęście po drodze było kilka punktów, gdzie można zrobić sobie przerwę i podziwiać turkusowe Mondsee, czwarte co do wielkości jezioro położone w całości na terenie Austrii.

Wizytówką i wręcz znakiem rozpoznawczym via ferraty Drachenwand jest mostek linowy (zdjęcie poniżej), rozwieszony pomiędzy strzelistymi skałami, pod którym znajduje się kilkaset metrów potencjalnego swobodnego lotu, a za którym czeka dalsza pionowa, niełatwa wspinaczka. Trudność tego etapu to jednak tylko kwestia psychologii: zalecam wcześniej zapoznanie się z samym sobą, czy przypadkiem nie cierpimy na lęk wysokości, czy nawet bardziej na lęk przestrzeni (m.in z tego powodu droga ta nie jest rekomendowana dla początkujących entuzjastów żelaznych dróg). Mostek można ominąć, wybierając wariant biegnący przez ten wspomniany najtrudniejszy, wyceniany na C/D odcinek. Jednak chyba mało kto tam chodzi, bo perspektywa tego mostka na tle jeziora jest po prostu zjawiskowa i nie ma co ukrywać, że także mocno antycypowana przez każdego śmiałka, który się tu zapuszcza.

Na szczycie natrafiam, co bardzo częste na terenie całych Alp i nie tylko, na kilkumetrowy krzyż, przypominający o katolickiej historii Monarchii Habsburskiej – sekularyzacja widać tutaj jeszcze nie dotarła ;-). Jak można zobaczyć na zdjęciu poniżej sierpniowe słońce operuje niemiłosiernie, w obawie przed usmażeniem postanawiam więc nie robić tutaj dłuższego postoju. Zejście z Drachenstein biegnie leśną ścieżką, po drodze mijam wartki, górski strumień, w którym uzupełniam będące na ukończeniu zapasy wody (trochę się obawiałem, czy nie skończy się to zatruciem, ale perspektywa odwodnienia przed dojściem do cywilizacji wygrała; PS: brak zatrucia). W prześwitach między drzewami kilkukrotnie ukazują się fragmenty żelaznej drogi, którą przemierzałem przed chwilą – z tej szerszej perspektywy wspinaczka wygląda na bardzo trudną. Będąc w skale na szczęście tego typu refleksje mnie nie nachodzą, w innym przypadku strach szybko podciąłby moje wspinaczkowe skrzydła.

Smoczy mur oceniam na 5/5. It has it all: dostarcza adrenalinę, zapewnia przepiękne widoki i atrakcje. Choć nie był to mój pierwszy pięciotysięcznik i to w egzotycznym kraju dumnych Persów, mając na uwadze co się działo w tym czasie na świecie, mój prezent na 30-ste urodziny uważam za bardzo trafiony. Liczę, że wulkan Demawent jeszcze kiedyś przede mną, a do czasu ustabilizowania się sytuacji w tym regionie, pozostają zawsze piękne Alpy: tyle żelaznych dróg tam przecież jeszcze do przejścia, szczytów do zdobycia, nieznanych gór do odkrycia….

PS: Jeżeli podoba Ci się moja praca i chciał(a)byś wspomóc moje górskie odkrywania, zawsze możesz postawić mi wirtualną kawę! https://buycoffee.to/odkryjemygorynieznane Porządna dawka kofeiny to podstawa do eksplorowania górskich terenów ;-). Z góry dziękuję. Pozdrawiam wszystkich serdecznie!

Z lewej szczyt Drachenstein, 1060 m.; z prawej widok na via ferratę z leśnej drogi zejściowej (w skale widać pięcioro wspinaczy).

Możesz również cieszyć się:

1 komentarz

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *